Taki, oto tort upiekłam córce na jej trzecie urodziny. Choć wersja z 17 marca, była debiutancką, bez prób i testów, wyszła znakomicie. Było też drugie wydanie, poprawione, dla gości spóźnionych i tym razem moja kuchenna ręka sięgnęła absolutu.
Błagam, niech przestanie sypać, bo zamiast jaj i chrzanu, przygotuję barszcz z uszkami. Takiej Wielkanocny jeszcze nie widziałam, owszem bywało, że się święciło w czapce i rękawiczkach, ale żeby dzieci saniami wieźć do kościoła, to już jest skandal.
We wczesnym dzieciństwie wprost nie znosiłam, tych potraw, którymi zajadali się dorośli. Śledzie, gołąbki, flaczki, wątróbka i krupnik mogły dla mnie nie istnieć. Krupnik, ponoć, kazałam sobie przecedzać, bo nie znosiłam kaszy.
Wieczorne gotowanie to dla mnie rodzaj domowego spa. Nie przepadam za nakładaniem maseczek, co pewnie niedługo odbije się głębokim echem na mojej twarzy, wolę pichcić, to mnie odpręża i "luzuje".
Te ciasteczka wymyśliłam wczoraj. Poczułam silną potrzebę wypełnienia dwugodzinnej luki, powstałej wskutek niedzielnego lenistwa. Ciasto zagniotłam z pomocą małych rączek, które mimo swych najszczerszych intencji, wprowadziły dużo zamieszania i wystawiły moje wątłe nerwy na szwank.